niedziela, 24 października 2010

Niedziela dookoła Wilenki.

Do kolokwium z gramatyki języka łotewskiego człowiek uczy się dzień, góra dwa dni przed ostatecznym rozliczeniem. Nie znaczy to bynajmniej, że mając takowe kolokwium w poniedziałek, zrywa się niedzielnym porankiem jak najwcześniej, by pojąć jak najwięcej. Bynajmniej nie...
Pewnym dwóm młodzieńcom nawet teraz nie trzęsą się tyłki. Znają bowiem życie na tyle, by nic nie robić sobie z koniugacyj, deklinacyj, liczebników i innych takich. Bez przerwy z resztą rozważają czy będzie im to kiedykolwiek potrzebne, ale człowiek nigdy nie ma tej pewności, kiedy tak naprawdę przyjdzie czas, przyznać się, iż jego ojciec Raimonds mieszka w Rydze, a Ryga to piękne miasto, bo rosną tam kwiaty i ptactwo wszelki dziób rozdziawia.
Wstajemy w porze, o której w Polsce kończył się kiedyś program 5-10-15. Jemy. Jedni rybę, drudzy dżem. Informujemy współlokatora o tym, czego życzymy sobie w zamian za zabezpieczenie pokoju przed nagłą utratą srajtaśmy. Wychodzimy. Niewielu wie dokąd. Tak naprawdę idziemy do kościoła, ale to w akademiku mało kto może pojąć. Tak samo jak to, że w sobotni wieczór można oglądać film, albo jak i to, że jest sie tutaj po to, aby studiować język litewski.
Wysiadamy na naszym ulubionym przystanku tzn. na Kalnų Parkas. Zrobić park w mieście w którym jest więcej lasów niż osiedli, to jest żart, wesoły żart ale park jest. Nie korzystamy. Kroczymy wzdłuż Wilenki, która w przeciągu dwóch miesięcy zmieniła kolor z ciemnobrązowego w zgniłozielony.
W Archikatedrze duży chór śpiewa na wejście „Pulkim ant kelių” (Padnijmy na kolana), słynny utwór Antanasa Strazdasa, który zharmonizował ważny dla historii muzyki litewskiej Juozas Naujalis. Istotnie, kiedy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki pieśni, część ludu wstaje, a druga pada. Na kolana rzecz jasna. Przeciętny Litwin z resztą woli klęczeć niż stać czy siedzieć, co najprawdopodobniej spowodowane jest jego przywiązaniem do ziemi. Przeciętny Polak woli się bujać być może właśnie z braku przywiązania albo z przywiązania do Żytniej.
Po uznaniu grzeszności idziemy do krainy rozpusty, czyli Republiki Zarzecza, gdzie jesteśmy nie pijący, bo na alkohol patrzyć nie możemy ze wzajemnością z resztą; gdzie zaczytujemy się w konstytucji tego przeuroczego miejsca, które okazało się mieć więcej niż jedną ulicę, kościół w podwórzu i dużo kotów ślicznie utrzymanych i z połyskującą sierścią. Mniam mniam.
Do akademika wracamy trolejbusem numer dwa. Pani kanar bada nasze bilety. Prosi o legitymację, ale jeszcze nie otworzysz dobrze portfela, już dziękuje, w końcu zobaczyła coś, co może być dokumentem uprawniającym do zniżki. Tak oto można podróżować po Wilnie za 22 lity miesięcznie na podstawie ważnej paczki prezerwatyw na przykład. Nie wierzysz? Spróbuj!

1 komentarz: