sobota, 8 stycznia 2011

Gerbiamieji keleiviai,

oto dobrnęliśmy w naszej wileńskiej przygodzie į salono galą. Wysiadamy, jednak już za niecałe osiem minut wpakujemy się pierwszymi drzwiami do następnej dwójki, okażemy kierowcy nasze bilety, i jeżeli będą wolne miejsca, usiądziemy.

Póki co dziękuję wszystkim w imieniu całego zespołu redakcyjnego za uwagę.

sobota, 13 listopada 2010

Święta Miłości Kochanej Ojczyzny

Noc z 11. na 12. listopada. Czwarta nad ranem. Vilniaus gatvė lub coś koło tego. Idziemy. Śpiewamy. Śpiewamy Mazurka Dąbrowskiego. Nie, to nie ja wymyśliłem. Cztery zwrotki. Powtarzamy  refren za każdym razem. Słyszy nas cała dzielnica. Mogliśmy zginąć, wiem. Żyjemy. Jesteśmy cali i zdrowi. Ktoś tylko podbiegł i poprosił o ogień. 
A ogień był w nas!

poniedziałek, 8 listopada 2010

piątek, 5 listopada 2010

Trolejbus nr 19

Ej, nie chce mi się!

Tobie też?

Życie nie kończy się na gramatyce.

Wsiądźmy w cokolwiek.

Kawyyy...

O, wyprzedaż alkoholi!

Wychodzimy!

Wychodzą

niedziela, 24 października 2010

Niedziela dookoła Wilenki.

Do kolokwium z gramatyki języka łotewskiego człowiek uczy się dzień, góra dwa dni przed ostatecznym rozliczeniem. Nie znaczy to bynajmniej, że mając takowe kolokwium w poniedziałek, zrywa się niedzielnym porankiem jak najwcześniej, by pojąć jak najwięcej. Bynajmniej nie...
Pewnym dwóm młodzieńcom nawet teraz nie trzęsą się tyłki. Znają bowiem życie na tyle, by nic nie robić sobie z koniugacyj, deklinacyj, liczebników i innych takich. Bez przerwy z resztą rozważają czy będzie im to kiedykolwiek potrzebne, ale człowiek nigdy nie ma tej pewności, kiedy tak naprawdę przyjdzie czas, przyznać się, iż jego ojciec Raimonds mieszka w Rydze, a Ryga to piękne miasto, bo rosną tam kwiaty i ptactwo wszelki dziób rozdziawia.
Wstajemy w porze, o której w Polsce kończył się kiedyś program 5-10-15. Jemy. Jedni rybę, drudzy dżem. Informujemy współlokatora o tym, czego życzymy sobie w zamian za zabezpieczenie pokoju przed nagłą utratą srajtaśmy. Wychodzimy. Niewielu wie dokąd. Tak naprawdę idziemy do kościoła, ale to w akademiku mało kto może pojąć. Tak samo jak to, że w sobotni wieczór można oglądać film, albo jak i to, że jest sie tutaj po to, aby studiować język litewski.
Wysiadamy na naszym ulubionym przystanku tzn. na Kalnų Parkas. Zrobić park w mieście w którym jest więcej lasów niż osiedli, to jest żart, wesoły żart ale park jest. Nie korzystamy. Kroczymy wzdłuż Wilenki, która w przeciągu dwóch miesięcy zmieniła kolor z ciemnobrązowego w zgniłozielony.
W Archikatedrze duży chór śpiewa na wejście „Pulkim ant kelių” (Padnijmy na kolana), słynny utwór Antanasa Strazdasa, który zharmonizował ważny dla historii muzyki litewskiej Juozas Naujalis. Istotnie, kiedy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki pieśni, część ludu wstaje, a druga pada. Na kolana rzecz jasna. Przeciętny Litwin z resztą woli klęczeć niż stać czy siedzieć, co najprawdopodobniej spowodowane jest jego przywiązaniem do ziemi. Przeciętny Polak woli się bujać być może właśnie z braku przywiązania albo z przywiązania do Żytniej.
Po uznaniu grzeszności idziemy do krainy rozpusty, czyli Republiki Zarzecza, gdzie jesteśmy nie pijący, bo na alkohol patrzyć nie możemy ze wzajemnością z resztą; gdzie zaczytujemy się w konstytucji tego przeuroczego miejsca, które okazało się mieć więcej niż jedną ulicę, kościół w podwórzu i dużo kotów ślicznie utrzymanych i z połyskującą sierścią. Mniam mniam.
Do akademika wracamy trolejbusem numer dwa. Pani kanar bada nasze bilety. Prosi o legitymację, ale jeszcze nie otworzysz dobrze portfela, już dziękuje, w końcu zobaczyła coś, co może być dokumentem uprawniającym do zniżki. Tak oto można podróżować po Wilnie za 22 lity miesięcznie na podstawie ważnej paczki prezerwatyw na przykład. Nie wierzysz? Spróbuj!

sobota, 23 października 2010

Šuting fautos

Wczoraj rano zaskoczył nas pierwszy śnieg. Z tej okazji co bardziej zorganizowani Hiszpanie wybiegli na dwór zrobić sesję ze śnieżynkami na fejsbuka. Ci, którzy się nie pospieszyli, muszą poczekać ze zdjęciami na następny opad, gdyż obecny zdążył stopnieć. Po powrocie z dalekiej Północy, przyzwyczajamy się znów do Wilna, które w tym tygodniu było dość smutne, deszcz lał się po parapetach, oknach, czasem i ścianach, łaskotał grzyby, te w pobliskim lesie i w pokoju dwadzieścia jeden, uszczelki w trolejbusach wymiotowały na pasażerów nadmiarem wody.I zabrzmiały pierwsze świąteczne piosenki, a czas przypomniał, że nie jest łaskawy.

wtorek, 19 października 2010

Rozważania pogodowe.

Będąc w Wilnie możnaby pisać jedynie o pogodzie. I wcale nie jest tak, iż nie ma o czym mówić, pisać, myśleć nawet, lecz pogoda jest właśnie tym, o czym każdy ma coś do powiedzenia. Nikt nie jest obojętny wobec wczorajszego szronu, ani dzisiejszego deszczu. Podobno deszcz może być fajny, o ile widzi się go zza okna. Spróbuj kto rzec, iż jest inaczej...
Pogoda wileńska to świetny materiał do analizy. Bo jak to jest, że kiedy jest tutaj plus dziesięć stopni, ludziom jest zimniej niż wówczas gdy stopni jest plus cztery. Czasem wyglądające spomiędzy chmur słońce raduje wielu, ale wpływ ma stosunkowo niewielki na teraźniejsze temperatury. Wreszcie słonko szybo zachodzi, nim jeszcze przyjdzie komukolwiek do głowy myśl, że słońce, niczym zwykły proszek, nie jest już skuteczne. 
Deszcz robi nam dobrze. Biegamy po błocie. Myślimy kiedy pierwsze śniegi odbiorą nam ostatni metr kwadratowy grząskiego gruntu. Wówczas też myślimy kupić rakiety niekoniecznie te do tenisa i cwałować przez lasy, doliny i góry, przy czym tych ostatnich jest w Wilnie sporo i nie jeden już stracił życie zdobywając tutejsze szczyty.
Pogoda w tymże górzystym klimacie zmienia się niesamowicie szybko, o czym najlepiej wie niejaki Google, który parę razy dziennie odchodzi od zmysłów, próbując dojść czy to słońce pada czy deszcz. Google'owskie starania przypominają jednak pracę Syzyfa, gdyż kiedy już wyszukiwarka ustali słuszną pogodę, na dworze jest ciemno, słońce dawno już dało nogę, deszczu nie widać, księżyc zieje lodem, i co najgorsze - każdy szanujący się Litwin siedzi w swym domku głęboko wtulony w kołderkę by dożyćwać spokojnie kolejnego dnia. Tylko grupa pijanych Polaków wala się po chodniku, ale już za czterdzieści minut podjedzie taksówka...

niedziela, 17 października 2010

Puiki diena, puikus miestas

Cóż, dawno nikt tu nic nie napisał. Przyczyn było wiele i wiele też się wydarzyło w międzyczasie - bo w końcu to Wilno.

Na Litwie jesień. Liści na drzewach niewiele pozostało, większość z nich leży na ziemi i czasem wznosi się do lotu. Mimo to las na Antokolu wyglądał dziś imponująco - piękna pogoda, piękne kolory. Tu i ówdzie po ścieżkach przechadzali się Litwini z psami. Nawet dzięcioł się znalazł.

Wychodząc z lasu spotkaliśmy kota. Na polskie "kici kici" nie zareagował, poganin, ale słysząc litewski odpowiednik przybiegł i zaczął się łasić. Ogólnie dużo kotów się tu kręci, czasem idąc nocą z monopolowego można spotkać. Osobnik zdziwiony tak samo jak Ty, że ktoś się jeszcze po nocy tutaj kręci; mało nie wpada do śmietnika, ale udaje, że nic się nie stało. Prostuje się i idzie dalej swoją własną, kociolitewską drogą.

Póki nie ma śniegu (brr!) można podziwiać Wilno - jego architekturę w bardziej zamieszkałych częściach, albo szaloną grę kolorów w lasach. A dużo ich tu.

Pełni energii i dobrego humoru zaczynamy powoli jutro - choć na egzaminy nic nie umiemy. Ale przecież nie chodzi o to, żeby tu zakuwać, ale żeby cieszyć się tym miejscem. Piękny dzień, piękne miasto.

środa, 29 września 2010

Szfituris najmocniejszy!

Do dwudziestego szóstego  robią kulki w Maximie. Nie jest to ważne. Dwóch chłopców przemierza dzielnie prospekt nie wiemy kogo. Jeden niesie w plecaku czekoladę, olej, sok. Drugi opał na drewno, w ręku dzierży parę Švyturisów opcji stipiriausias w torbie konkurencyjnej Rimi. Pani w trolejbusie numer dwa po chwili siedzenia i zasłyszania stojących chłopców woła "prorsze sjadaaaaac!". Oto i jeden chłopiec zajmuje wolne miejsce trolejbusu. Butelki w jego torbie grzechoczą. Drugi chłopiec sto(v)i, bo urodził się na stojąco. Starsza pani butelki słysząc tak oto rzecze:
-gerai!
-labai gerai - rzecze siedzący.

piątek, 24 września 2010

Przyszła jesień.

Pierwszy dzień jesieni przywitał nas nieprzyzwoicie ładną pogodą, toteż wypadamy tylnymi drzwiami  dwójki na przystanek Kalnų Parkas (przystanek wcześniej niż rutyna nakazuje) i już zaraz kroczymy wzdłuż gównem płynącej Vilii, lecz zanim to, stojąc na nieco wyniszczonym przez turystów i czas tarasie widokowym, przyglądamy się wieży telewizyjnej, temu grzybowi wyrastającemu pośród koron drzew, któremu poranna mgła przysłoniła cały trzon, a pozostały naszym oczom do oglądania kapelusz, wygląda jak wielkie ufo, które od teraz toczyć będzie bezustanną walkę ze wznoszącymi się wczesnymi popołudniami balonami napędzanymi gazem. My też napędzamy się gazem i kto wie czy pewnego dnia ufo owe nie stoczy z nami walki - nie o tymjednak ta impresja.

Pierwszy dzień kalendarzowej jesieni, to już któryś dzień jak fotel na przystanku Šilo jest zniknięty. Tęsknimy. Ale bardziej śpimy. Dlatego też zrywamy się, jak przystało na porządnych mokinisów w pierwszy dzień czegokolwiek. Uciekamy z zajęć z literatury. Bo literatura to jest tam gdzie są wzgórza, lasy i rzeka poprzeplatane ulicami i starymi chatkami ze ślicznie zdobionymi gzymsami.  Po pokonaniu trzech wzgórz i przejściu przez trzy ulice, lądujemy w Republice Zarzecza i tam jemy i pijemy. Bardziej literacko być nie mogło – sam to przyznaj Czytelniku Drogi.

Porzuciwszy talerze, noże i widelce, robimy tak, by znaleźć się w trolejbusie nr 19, coby nie popaść w dwójkową monotonię. Docieramy do pętli i znów zaczyna się szara akademikowa codzienno-wieczorność.